Jestem chora!! Spokojnie dziewczęta, nie panikujcie, to tylko wirus, żadna choroba psychiczna. Choć na dobrą sprawę, nie wiem czy pod beretem coś mi się nie poprzestawia przez to „leżenie”. Leżę i mam wrażenie, że za chwile rozpadnę się na drobne kawałki. Z mego chopinowskiego noska wydobywa się coś dziwnego i to nie jest muzyka. Głucha jestem jak pień, a z każdym kichnięciem lub kaszlnięciem ogarnia mnie dreszcz przerażenia, czy aby wszystkie mięśnie utrzymają moje wnętrzności na miejscu i nic nie wydostanie się na zewnątrz, na skutek nagłej dysfunkcji któregoś ze zwieraczy. Leżę tak i dogorywam, a moja najsłodsza córka wychodzi z otchłani czarnej dziury, zwanej „Zuzanna’s room” i patrzy na mnie ze zdziwieniem. Mamo co Ci? Dlaczego leżysz? Zapytuje z niekrytym zdziwieniem i przerażeniem w głosie (przecież mamy nie chorują, a już na pewno chorując, nie leżą w łóżku). Chora jestem córciu – odpowiadam. „Ok” rzuca i znika w czeluściach czarnej dziury. I tak sobie myślę. KURŁA, no nie mogę chorować, nie mam na to czasu, ani cierpliwości, ani nawet własnej umieralni, gdzie nikt nie będzie po mnie skakał, pytał, ani chciał czegoś . Dla przykładu umieralnię taką, za każdym razem organizują sobie mój mąż i moja córka. W sytuacjach chorobowych, na środku salonu, w niewielkiej odległości od telewizora i z pilotem w zasięgi ręki, tworzą sobie coś na styl legowiska. Ta dziwna struktura wyglądem przypomina zamek krzyżacki, a za fosę służą chusteczki, przekąski, naczynia i cały oręż wspomagający ciało i duszę w walce z chorobą. I broń Boże poprosić o stworzenie jakiejkolwiek harmonii lub ładu przy tych zasiekach. Mąż ma do tego jeszcze zespół zrzędzenia chorobowego. I tak, gdy podaje mu herbatę z cytryną, z jego trzewi wydobywa się głos konającego: „Słońce, a dlaczego ja muszę pić tą herbatę taką gorącą?” „Misiu, bo witamina C jest w niej i lepiej się wchłania na gorąco”, łgam niczym Kurski na konferencjach prasowych. A skąd ja mam KURŁA wiedzieć czemu gorącą. Mama mi zawsze taką robiła i piłam, bo kazała. Tak sobie leżę i dogorywam i zrobiłam już chyba wszystko co w mojej mocy w walce z tą przewlekłą (trwa już drugi dzień) chorobą. Obżarłam się czosnku, który ponoć ma działanie zbliżone do antybiotyku – śmierdzę teraz jak kukła na wampiry. Opiłam się syropu z cebuli – wieczorny sex mam z głowy. Nie zbliży się do mnie po tej mieszance . Fervex mam już chyba nawet w moczu, bo wypiłam już wiaderko mniej jak chora krowa. Córka dziwnie na mnie patrzy i nie chce się zbliżać na odległość 2 metrów, ale za to mój Duduś bardzo dobrze się bawi, skacząc po sflaczałych i niespiętych zwłokach mamy. Zapach mu kompletnie nie przeszkadza. I tak sobie myśle, jak mi kiedyś cudownie było. Jak się zaczynałam rozkładać, to szybko do Mamulki. A ona mi tak pomagała, i tak mnie pielęgnowała, i zawsze mi tak dobrze było, i szybko zdrowiałam. A teraz? Teraz mam cudowną rodzinę, dwójkę małych zwierzaków, które w nosie mają moje zespoły napięcia przedmiesiączkowego, choroby, fochy, ciche dni i inne potrzeby. I tak mi przyszła do głowy myśl, że każdy jest dzieckiem dotąd, dokąd ma matkę. Jestem szczęściarą bo moja Mama jest ze mną. I choć dzieli nas spora odległość, zawsze czuję, że mnie rozumie i kocha i martwi się o mnie. Dla niej zawsze będę dzieckiem. Marzę o dniu, w którym moje dzieci docenią i zrozumieją, ile dla nich robimy i jak ważni jesteśmy. Tymczasem miłe Panie, zadzwońcie do swoich Mam. Powiedzcie im, że je kochacie, a tym które odeszły, wyślijcie dobre słowo do nieba. Jestem pewna, że nawet tam o nas myślą. Trzymajcie się zdrowo, bo Mamy nie maja L4 i dbajcie o siebie tak mocno, jak tylko możecie, bo jesteście niezastąpione. Całusy z łoża śmierci.
Matki nie chorują
